piątek, 5 kwietnia 2013

Przyjazd i japońska służba zdrowia



Minął tydzień od kiedy przyjechałam do Tokio.

Już od dłuższego czasu zbierałam się do napisania tego posta. Wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy o których warto opowiedzieć, ale nie miałam czasu posprzątać pokoju i porządnie się rozpakować, a co dopiero sklecić dla Was coś interesującego.

Właśnie - czas. Czas w Japonii biegnie, jak dla mnie, trzy razy szybciej niż w Polsce. W ciągu ostatniego tygodnia zalewdwie pare razy udało mi się wrócić do domu przed 22. Codziennie jest coś ważnego do zrobienia, codziennie poznaję nowych ludzi z którymi spędzam wieczory. 

Nie od samego początku było tak różowo. Zaraz po przyjeździe, zamiast rozpakować się jak człowiek, zabrałam się do instalowania Internetu. Tutaj zaczynają się schody. W moim akademiku Internet jest na uroczy, niebieski kabelek. Nie ma wifi. Co więcej, musiałam nawet podpisać umowę w której napisane było, że mogę kupić za własne pieniądze router, który zapewni mi połączenie bezprzewodowe, ale nie mogę do niego podłączać nic oprócz swojego komputera. Jeśli skorzystam z wifi na telefonie, będę musiała zapłacić karę. Ponadto jest nawet limit przesyłu danych (30gb dziennie). Zupełnie by mi to nie przeszkadzało (cała konstrukcja sięga do łóżka, gdzie zazwyczaj siedzę, a do tego nie jestem w stanie przekroczyć tak wysokiego limitu), gdyby nie fakt, że kabel wypada przy najmniejszym poruszeniu. Z początku myślałam, że to kwestia tego, że ten, który zostawiła mi Dorota (poprzednia lokatorka) nie miał odpowiedniego zabezpieczenia. Po paru dniach dostałam nowiutki model. Nic się nie zmieniło. Nadal rozłącza mnie z częstotliwością 10 razy na dzień. Czy Japonia to na pewno kraj wysoko rozwinięty?

Mój piękny modem :)


Pierwszego dnia po przyjeździe wytrzymałam do godziny 23. Pomyślałam, że to świetnie, teraz prześpię całą noc i o jet lagu nie ma mowy. Tymczasem obudziłam się w nocy i nie mogłam zasnąć. Dopadła mnie jakaś okropna nostalgia i poczucie samotności. Po mniej więcej godzinie bicia się z własnymi myślami, udało mi się odpłynąć. 

Następnego dnia obudziłam się chora. Było mi niesamowicie niedobrze i zanim zdażyłam policzyć do dziesięciu już byłam w łazience opróżniając żołądek. Poprzedniego dnia mało co jadłam. Od śniadania, które podwali w samolocie nic nie tknęłam. Pomyślałam, że za parę godzin mi przejdzie, więc znów położyłam się do łózka. Nie miałam nawet co jeść (przecież zamiast iść do sklepu walczyłam z modemem), więc godzinę później z łóżka wyciągnął mnie głód. Udało mi się dojść do konbini (24 godzinny sklep samobosługowy) i kupić parę kromek chleba. Wrociłam do domu i spróbowałam je zjeść. Za pierwszym razem udało mi się zaledwie otworzyć opakowanie. Sam zapach jedzenia wywołał mdłości i po raz kolejny znalazłam się w łazience. Kolejna próba miała miejsce jakieś 30 minut później. Włożyłam do ust skórkę od chleba, ale nie utrzymałam jej tam nawet przez 5 sekund. 

Wtedy zdecydowałam, że czas pójść do pani z recepcji. Miałam jej oddać podpisane umowy - okazja idealna. Od razu zaproponowała wizytę u lekarza. Sama za bardzo nie wiedziałam co zrobić, bo dopiero przyjechałam, a lekarz to dosyć droga bajka. Stypendium miałam dostać dopiero po upływie miesiąca, a nie zabrałam ze sobą zbyt dużo pieniędzy. Stwierdziłam jednak, że skoro nie jestem w stanie przełknąć nawet skórki od chleba, to trzeba coś z tym zrobić. Dodatkowo, pani M. zaproponowała (po konsultacji z uniwersytetem), że pożyczy mi pieniądze, które oddam po otrzymaniu stypendium. 

Trafiłam zatem do lekarza.

Przychodnia znajduje się 3 m od akademika. Nie przesadzam, ani nie żartuję. Jest po drugiej stronie wąskiej uliczki. Już na dzień dobry zdejmuje się buty. W korytarzu umieszone są specjalne pólki, na których stoją rzędy kapci. Dopiero po zmianie obuwia można wejść dalej. Jest to bezwzględny obowiązek. Nawet jeśli ktoś wychodzi dosłownie na parę sekund, aby odebrać receptę.

Zaraz za następnymi drzwiami jest recepcja. Razem ze mną do przychodni poszła pani M., która od razu wyjaśniła przemiłym paniom w maseczkach moją sytuację. Dostałam do wypełnienia ankietę. Była napisana w dwóch językach (angielski i japoński). Najpierw należało podać podstawowe informacje, takie jak data urodzenia, miejsce zamieszkania. Druga część polegała na określeniu swoich dolegliwości. Wymieniono chyba ze 40 różnych problemów zdrowotnych. 

Jak tylko oddałam ankietę panie recepcjonistki nie mogły wyjść z podziwu nad moją cudowną znajomością jezyka japońskiego. To nic, że jedyne co napisałam używając tego języka to swoje imie i nazwisko w katakanie. To też stało się źródłem problemu. Pani obsługująca komputer przez 10 minut konsultowała się telefonicznie ze swoim szefem, co zrobić z moim nazwiskiem, które nijak nie chciało się zmieścić w komórkach wygenerowanego w excelu formularza. Ostatecznie pozbawiono mnie jego drugiej części i zostałam panią Joanna Jadwisz :)

Kiedy formalności dobiegły końca dostałam swój "bilet" wstępu (mam go używać przy każdej kolejnej wizycie) i zostałam przyjęta przez lekarza. Był młody i trudno mi określić jak wyglądał, ponieważ on również miał na twarzy maseczkę. Stołek na którym usiadłam był tak blisko jego biurka i jego samego, że powodowało to lekki dyskomfort. Mogłam jednak bez problemu obserwować wszystko, co pisał na komputerze. Oczwyiście nie znał angielskiego, więc komunikowaliśmy się po japońsku. Na szczęście na zajęciach japońskiego na uniwerku sensei S. zadbała o to, żebyśmy znali nazwy chorób i ich objawów. Na prawdę się przydało. Jedyne słowo, którego nie zrozumiałam to biegunka. 

Wspomniany wcześniej "bilet"


Miałam dolegliwości ze strony układu pokarmowego, doktor zatem zbadał też mój brzuch (oczywiście zanim to zrobił to 10 razy przeprosił, że odważy się mnie dotknąć). Potem na jego komputerze pojawił się obrazek z rysunkiem człowieka, a on zaznaczył na nim dokładnie gdzie i z jaką częstotliwością coś mnie bolało. 

Wynik badania? Grypa żołądkowa/ zatrucie pokarmowe. Polscy lekarze zazwyczaj w takich sytuacjach przepisują colę i 3 dniowy odpoczynek. W Japonii nie ma o tym mowy. Od razu dostałam kroplówkę z lekami brzeciwbólowymi, lekami na mdłości i substancjami odżywczymi (nie jadłam nic od ponad 24h). Położono mnie na milutkim łóżeczku, przykryto kołdrą i kazano odpoczywać. W miedzyczasie odwiedziła mnie pielęgniarka, która jest zafascynowana Polską i chciała mi zadać kilka pytań. Porozmawiałam z nią o porach roku i o tym co można potem zwiedzać, a resztę czasu spędziłam patrząc się w sufit.

Po mniej więcej godzinie zdjęto mi kroplówkę i znów trafiłam do recepcji. Tam wręczono mi receptę i rachunek. Nie miałam jeszcze ubezpieczenia, więc za całą usługę musiałam zapłacić 5 tys. jenów (ok.150zł). Uwaga! Okazało się jednak, że zaraz po wykupieniu ubezpiczenia (1 tys. jenów miesięcznie), mogę się zgłosić do nich i pokazać im kartę, a zwrócą mi 70% kosztów. Dzisiaj w końcu się tam wybrałam i odzyskałam 3,5 tys. jenów.

Opakowania w które wkłada się leki. Na każdym widnieje napis z rodzajem lekarstwa (do picia, brane w konkretnej sytuacji), kiedy i w jakich dawkach należy je zażywać i oczywiście imię i nazwisko pacjenta :)

Apteka zawsze znajduje się blisko (obok) przychodni. Gdyby mi o tym nie powiedziano, a na szyldzie nie widniał wielki znak na "lekarstwo", to w życiu bym nie przypuszczała, że to może być apteka. Niestety nie zrobiłam zdjęcia, ale jeśli jesteście zainteresowani to mogę sfotografować zarówno przychodnię jak i aptekę i wrzucić foty przy okazji następnego posta.

Otrzymałam pięć różnych leków. Dwa lekarstwa w proszku na mdłości, dwa listki tabletek regulujących soki trawienne i jeden listek pigułek na gorączkę. Przy zakupie leków również potrzebne jest ubezpieczenie, więc zapłaciłam 1890 jenów. Dzisiaj ta kwota uległa zmneijszeniu do 570 jenów.

Opieka zdrowotna w Japonii jest o niebo lepsza od tej w Polsce. O pacjenta naprawdę się dba. Wszyscy są niesamowicie mili (nawet jeśli tylko udają). Nie trzeba czekać wieków na wejście do gabinetu, a jakość jest adekwatna do cen (bez zniżek oczywiście). Czy nie sadzicie, ze byłoby lepiej zapłacić za wizytę i leki ok. 60 zł i oszczęscić sobie wiele nerwów i czasu? Czekam na Wasze opinie :)

Najwyraźniej zapadłam pielęgniarkom w pamięć, bo dzisiaj ponownie zagadała do mnie pani, która chciała odwiedzić Polskę. Powiedziała mi, że znalazła świetną, 4 dniową wycieczkę do Polski, ale niestety nie może dostać urlopu. Podziękowała mi również za wiele ciekawych informacji.

Tyle na dzisiaj. Mam do opisania jeszcze wiele ciekawych wydarzeń, takich jak hanami czy wizyta w japońskim banku. 

Do następnego razu!

Asia

poniedziałek, 4 marca 2013

Drogą wstępu - gdzie ja właściwie jadę?!

Jeszcze nie wyjechałam z Polski a już pokusiłam się o wstępnego posta :)

Chciałabym Wam w skrócie opowiedzieć gdzie jadę, DLACZEGO to JA jadę i czego do tej pory udało mi się dowiedzieć.

Dlaczego JA jadę

Studiuję japonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Obecnie jestem na trzecim roku. Już od samego początku moich studiów zdawałam sobie sprawę z możliwości wyjazdu na stypendium. Dróg, które prowadzą do upragnionego celu jest kilka. Można zdać egzamin przeprowadzany przez Ambasadę Japonii (sponsorem jest japońskie ministerstwo), zgłosić się w odpowiednim czasie do odpowiedniego wykładowcy... albo być kobietą. Dwie dziewczyny z najwyższą średnią (po drugim roku) otrzymują możliwość wyjazdu na Uniwersytet Żeński Gakushuin.


Gdzie ja jadę?!

Uniwersytet Żeński Gakushuin jest prywatną uczelnią mieszczącą się w Shinjuku, jednej z dzielnic Tokio. Należy on do Zespołu Szkół Gakushuin (m.in. Uniwersytet Gakushuin). Podobno studiują tam potomkowie Rodu Cesarskiego.



Czym tak naprawdę jest "Gakushuin"? Na usta ciśnie się jedno stwierdzenie - szkołą dla dobrych żon. Dlaczego?

Jeden z kierunków, które można studiować na Gakushuinie to japonistyka. Młode kobiety mają możliwość zdobycia informacji dotyczących  kultury swojego kraju oraz zgłębić tajniki wielu tradycyjnych sztuk. Mamy zatem do wyboru takie przedmioty jak: droga herbaty, układanie kompozycji kwiatowych, barwienie materiałów.

Jednym słowem żona idealna. Czego więcej mógłby chcieć Japończyk? Dobra, poukładana (ale z dozą naiwności), posłuszna (jak prawdziwa, tradycyjna Japonka), wykształcona kobieta. Brać, nie umierać.

DUŻO RÓŻU TO PODSTAWA

Na ile jadę?

W Tokio spędzę mniej więcej rok. Planowany przylot to 27 marca. Nie wybrałam jeszcze daty powrotu, ale prawdopodobnie będzie to początek marca roku przyszłego.

Gdzie będę mieszkać?

Azalea House to akademik dla obcokrajowców mieszczący się w dzielnicy Nerima. W pobliżu (ok. 10 min) znajduje się stacja metra Heiwadai. Na Uniwersytet można dojechać bez przesiadek. Brzmi pięknie? Niestety zapewne nie będzie. Japoński system komunikacji polega na płaceniu za przejazd w zależności od ilości przystanków. Nie można wykupić czegoś takiego jak bilet miesięczny na wszystkie linie. Zapewne na dojazdy (plus wszelkie wyjścia) wydam fortunę.


Tak wygląda pokój w akademiku. Znajduje się w nim również łazienka (która wygląda jak wykonana z jednego kawałka plastiku!!) oraz aneks kuchenny.


16,5 m2 :) Ale luksus.

Czego oczekuję po wyjeździe do Japonii?

Przede wszystkim dobrej zabawy. Chciałabym poprawić swój japoński, zwiedzić jak najwięcej miejsc, zaprzyjaźnić się z wieloma Japończykami, rozwikłać kilka tajemnic Tokio :) Nadal jednym z największych marzeń pozostaje pójście na koncert Arashi...

Czego jestem pewna na dziś?

"Z lotniska" odbierze mnie słodka Japonka, której profil na fejsbuku mówi mi, że nie wygląda na 21, ale najwyżej na 15 lat :)

Czego Wy możecie się spodziewać?

Dużo narzekania. Jestem marudą, jeśli coś mi się nie spodoba, z wielkim namaszczeniem opiszę to na blogu.
Dużo Arashi. Mam do zrealizowania czelendż polegający na zrobieniu sobie 100 zdjęć z plakatami Arashi (wkładając im palce do nosa)
Dużo zdjęć. Postaram się fotografować wszystko co nietypowe i warte opisania.
Dużo jedzenia. Jedzenie jest jedną z większych miłości mojego życia. Problem polega na tym, że nie przepadam za kuchnią japońską. Zobaczymy jak poradzę sobie z tym fantem :)


Następny post pojawi się po moim przybyciu do Japonii! 

Asia